niedziela, 5 lipca 2020

Rozdział 1 - Pierwsze chwile na Ziemi.

   Początkowa faza lotu była dość spokojna. Nie odczuwaliśmy żadnych turbulencji i lecieliśmy względnie równo. Ten moment wykorzystał nasz rząd, który wyświetlił na ekranach, których na wahadłowcu było naprawdę dużo wiadomość. Było tam o jakże chwalebnym celu naszej misji, dlaczego wybrano nas, a dokładnie, że jesteśmy przestępcami, których i tak czekała śmierć, a którym w akcie litości dano drugą szansę - dzięki mamo. Zawarto też, że wylądujemy gdzieś w pobliżu skupisk starych państwowych bunkrów o nazwie "Last Hope" (bardzo optymistycznie, prawda?), gdzie być może będzie jedzenie, ale tego w sumie nie wiadomo, też fajnie. W sumie tyle dało się zrozumieć, bo wyjaśnijmy sobie jedno, to nie była wiadomość głosowa, czy broń Boże wideo z twarzami rządzących lub transmisja. O tym mogliśmy sobie pomarzyć. Na ekranach wyświetlił się zwyczajny tekst i to takiej marnej jakości, że połowy wiadomości nie dało się przeczytać. Dodajmy do tego fakt, że dopiero po dłuższym czasie udało mi się skupić na tekście, a to przez jazgot jaki panował na statku i że w połowie tego, co dało się przeczytać, weszliśmy w atmosferę Ziemi, przez co trzęsło jak cholera i w sumie nic nie wiedziałam. Lepszego startu nie dało się wymarzyć.
    Po paru minutach nieustających turbulencji i kilku bełtach moich "współpasażerów", których efekty pływały po pokładzie, i moich modlitwach aby nie dopłynęły one do mnie,  poczuliśmy potężne szarpnięcie, a następnie nastał straszny hałas, który ledwo dało się wytrzymać, który ustał po parunastu sekundach i już słyszeliśmy tylko ciszę. Z każdej strony dochodziły do moich uszu pytania "To już?", "Żyjemy?" i inne tego typu. Jakoś nie zamierzałam czekać aż ktoś mi odpowie. Zaczęłam odpinać swój, a gdy to zrobiłam pobiegłam w stronę drzwi.
   Stała już tam całkiem duża grupa ludzi. Patrzyli oni w stronę blondwłosej dziewczyny, którą kojarzyłam z czasów mojej krótkiej odsiadki. Na imię miała Kat, ale nazwiska za nic nie umiałam sobie przypomnieć. Była dość wysoka, jak na dziewczynę, na moje oko jakieś metr siedemdziesiąt i była raczej szczupła, żeby nie powiedzieć, że chuda. Jej włosy były falowane w kolorze blond, a twarz znaczyły ostre linie. Miała duże zielone oczy i średniej wielkości, wąskie usta. Sięgała ona do wajchy, która najprawdopodobniej służyła to otwarcia włazu. W pierwszej chwili rozparła mnie radość, w końcu ludzie zejdą na Ziemie. Nie trwało to jednak długo, ponieważ przypomniałam sobie o jednej bardzo poważnej sprawie.
- Stój!- Rzuciłam się na dziewczynę, odciągnęłam ją od dźwigni i przyszpiliłam do ściany.
- A w Ciebie co wstąpiło laska?- Zapytała nieźle zdziwiona i ewidentnie zła.- Nie chcesz wyjść z tej puszki czy jak? Puszczaj do cholery!- Szarpała się i miała naprawdę dużo siły, ale jakoś dałam radę ją utrzymać.
- To teraz mnie posłuchaj koleżanko.- Próbowałam mówić spokojnie ale chyba nie bardzo mi to wychodziło.- Gdybyś się choć trochę interesowała, to byś wiedziała, że względnie bezpiecznie będziemy mogli tutaj żyć dopiero za jakieś sto lat! Jak chcemy przeżyć, to powinniśmy tu siedzieć i nawet nie próbować wychodzić.- Kat trochę się uspokoiła, ale do spokojnej to jej dużo brakowało.- Mówiąc w skrócie najprawdopodobniej wyrzucili nas jak śmieci, a ta niby misja miała im umożliwić uniknięcie skandalu.- Gdy to powiedziałam puściłam blondynkę i chciałam mówić dalej, ale przerwał mi skośnooki chłopak, którego nie kojarzyłam.
- Ja ją znam, niesławna siostrzenica Pani Wiceprezydent, a nie przepraszam, jej córka.- Powiedział prześmiewczym głosem szczerząc się razem z grupką swoich kumpli.- Powiedz mi, jakie to uczucie, że własna matka kazała Ci kłamać, że nie jesteś jej dzieckiem, a gdy to wyszło na jaw wsadziła Cię do paki i skazała na śmierć tylko po to żeby nie spadło jej aż tak poparcie?- W tym momencie cała jego ferajna zaczęła się śmiać, a mi zapłonęły policzki ze wstydu. Oczywiście wiedziałam, że ktoś może o tym wiedzieć, ale teraz wie to każdy i było po nich widać, że dużą część to naprawdę bawiło. Na szczęście nie wszystkich, o czym przekonałam się chwilę później, gdy policzek Azjaty, który wywołał był cały czerwony, a on ledwo stał na nogach.
- Tak Cię to padalcu bawi co? I Was wszystkich też? Mam rozumieć, że każdy, kto się na tę wiadomość choćby uśmiechnął, był w więzieniu tylko i wyłącznie z własnej winy, a Wasi starzy nie mieli z tym nic wspólnego tak?- Z tego co mi się wydaje, to co najmniej jednej czwartej osób zrzedła mina po tej przemowie. Nie jestem pewna, bo dalej byłam w szoku, kto właściwie mnie obronił, a była to dziewczyna, z którą chwilę wcześniej się szarpałam.
- Dzięki.- Powiedziałam cicho.
- Tylko sobie teraz nie myśl, że będziemy przyjaciółkami. - Odparła i po chwili dopowiedziała.- A i jeszcze jedno. Otworzę ten właz, bo mamy dwie opcje. Albo przez tydzień, maksymalnie dwa będziemy tu się gnieździć jak sardynki, później umrzemy z głodu lub pragnienia i nie zobaczymy Ziemi będąc na niej, albo umrzemy od promieniowania, ale przynajmniej obejrzymy to, o czym tamci na górze będą marzyć przez kolejne pokolenia. Nie wiem jak Wy, ale ja wybieram drugą drugą opcję. A Ty nie próbuj mi przeszkodzić, bo skończysz gorzej niż ten dureń.- Czułam, że raczej nie żartowała, a patrząc na jej wcześniejszą ofiarę, wolałam nie wiedzieć co według niej znaczy "Skończysz gorzej". Zaraz potem Kat otworzyła właz a do środka wpadły promienie popołudniowego słońca i chłodne podmuchy wiatru.
   Mimo mojego wcześniejszego strachu o promieniowanie, nie mogłam się powstrzymać i zanim ktokolwiek się zorientował, już wyszłam z wahadłowca. Zaczerpnęłam powietrza w płuca, było o wiele lepsze niż na Przymierzu. Pachniało świeżo i słodko, a słońce przyjemnie grzało. Całość dopełniał piękny szum, nie taki okropny mechaniczny jak na stacji, tylko cichy, spokojny, aż chciało się po prostu usiąść na jakimś wzgórzu, na słońcu, zamknąć oczy i zwyczajnie słuchać tego co dzieje się wokół nas.
   Z wrażenia piękna tej planety ugięły mi się kolana pod nogami. Było dokładnie tak, jak w moich marzeniach i snach, a nawet lepiej.
- Jesteśmy w domu.- Powiedziałam cicho z szczerym uśmiechem na twarzy, który dawno już u mnie nie gościł. Za moimi plecami rozległ się stukot uderzających o metalowy właz stóp. Wszyscy zaczęli wybiegać z wahadłowca aby podziwiać widoki.
   Wstałam i przeszłam kawałek dalej w poszukiwaniu jakiegoś pagórka, żebym mogła zrobić jakieś podstawowe rozpoznanie. Gdy przechodziłam przez las, coś mnie złapało i dosłownie przyszpiliło plecami do jednego z drzew. Strach mnie sparaliżował, po chwili zobaczyłam z kim się mierzę, ale jakoś specjalnie mnie nie pocieszyło. Była to Kat, która ewidentnie nie była nastawiona przyjacielsko.
- Teraz lepiej żebyś mnie wysłuchała. Nie wiem, czy wiesz za co siedziałam w więzieniu, ale możesz mi uwierzyć, że ugodową osobą to ja raczej nie jestem i miałaś szczęście, że się o tym nie przekonałaś w wahadłowcu.- Z jej oczu buchała złość. Wiedziałam o niej na tyle wiele, że mogłam się spodziewać, że raczej nie żartuje. Z tego co mi było wiadomo, została ona wpakowana do więzienia za ciężkie pobicie jednej z rówieśniczek, która obraziła jej przyjaciółkę. Jej ofiara musiała trafić do szpitala. Miała połamany nos, podbite oko i brak jednego zęba.- Nie zamierzam Tobie nic teraz zrobić, bo wiem, że chciałaś dla nas wszystkich dobrze, ale jeśli jeszcze jaz wejdziesz mi w drogę, pożałujesz. Jasne?- Pokiwałam głową - Świetnie. W takim razie miłego dnia.- Powiedziała z triumfalnych uśmiechem i poszła do grupki. Ja jeszcze chwile stałam w miejscu głęboko oddychając.
   Gdy się uspokoiłam kontynuowałam poszukiwania punktu obserwacyjnego. Byłam zachwycona różnorodnością roślinności i ich pięknem. Po kilku minutach znalazłam odpowiednie miejsce. Wzniesienie było na tyle wysokie, że mogłam zobaczyć naprawdę duży połać terenu wokół mnie. Dużym plusem był fakt, że w tym miejscu drzew było mniej co dawało mi lepszą widoczność. Usiadłam na skraju skarpy i obserwowałam świat wokół mnie. Tak bardzo zatopiłam się w moich myślach, że nawet nie zauważyłam, że ktoś od pewnego czasu siedzi obok mnie.
- Cześć Clary.- Usłyszałam tuż przy uchu. Tak mnie to zaskoczyło, że aż podskoczyłam, a mój pisk odbił się echem w okolicy.
- Jezus Maria, Mark! Chcesz, żebym zawału serca dostała!?- Osobą, która mnie "odwiedziła" był mój przyjaciel z dzieciństwa. Można powiedzieć, że razem dorastaliśmy, ponieważ jego rodzice znali się z moimi od wielu lat i mimo dość sporej różnicy klas między naszymi rodzinami. Mark do więzienia trafił kilka miesięcy przede mną, a to tylko dlatego, że brał udział w bójce, której początek był gdy stanął on w mojej obronie, kiedy jeden z moich rówieśników mnie obrażał, za pozycję moich rodziców. Nikomu nic się specjalnie nie stało, ale ojciec tego drugiego miał na tyle dobre kontakty, że wpakowali Marka do więzienia.
- Nie żeby coś, ale ja tu już siedzę ładnych kilka minut. Nawet nie zauważyłaś, że przychodzę, a nie byłem specjalnie cicho.- Otwarłam szeroko oczy. Dotąd nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo odpłynęłam. Rodzice ciągle mnie uczyli, że czujność to jest coś, co w życiu może mi wiele razy uratować, a teraz czujności nie miałam w ogóle. Trochę wstyd.
- Skąd w ogóle wiedziałeś, że tu jestem? Czyżbyś mnie śledził?- Podniosłam jedną brew do góry, a na moje usta wkradł się delikatny uśmiech.
- Nie nie, co Ty.- Zrobił taką zakłopotaną minę, że nie wytrzymałam i zaczęłam się z niego śmiać.- Spotkałem Kat, która mi powiedziała gdzie jesteś.
- Jasne, jasne. Winny się tłumaczy.- Powiedziałam dalej się śmiejąc. Mark tylko wywrócił oczami.
- Nie ważne. Zauważyłaś w ogóle coś ciekawego?
- Zmiana tematu? Bardzo mądre zagranie panie Greenwood.- W dalszym ciągu sobie z niego żartowałam.co go ewidentnie denerwowało.- Oj już Mark, spokojnie. Jasne, że zauważyłam, po to tu jestem. Patrz tam. - Wskazałam w stronę wielkiego jeziora rozciągającego się na wiele kilometrów.- Stamtąd mielibyśmy dostęp do wody pitne, o ile oczywiście nie jest tak jak myślałam i woda nie jest napromieniowana.- Mark pokiwał głową.- To teraz patrz tam. Widzisz te anteny wystające z ziemi?- Wskazałam na kierunek na zachód od jeziora.- Tam pewnie jest ten kompleks bunkrów o których było w tej nieszczęsnej wiadomości. Mówiąc w skrócie wysłali nas nie tam gdzie trzeba, a do celu mamy jakieś dwa dni przedzierania się przez las. Mało optymistycznie
- Proszę bardzo, jednak nie przyszłaś się poopalać.- Powiedział Mark z uśmiechem na ustach.
- Jakaś nowość prawda? Przecież na Przymierzu tyle razy to robiłam.
- Cały czas!- Obaj wybuchliśmy śmiechem. Po krótkiej chwili jednak ten uśmiech zszedł mi z twarzy.
- Wiesz co będzie najtrudniejsze?- Zapytałam.
- Cóż wierzę, że mi powiesz.
- Przekonać wszystkich, żeby tam poszli. Wielu z nich pewnie uzna, że "elity" Przymierza znowu chcą dojść do władzy. - W tym momencie nastała chwila ciszy, którą przerwał Mark.
- A jakby spróbować nakłonić do tego pomysłu Kat? W końcu onieśmieliła naprawdę dużą liczbę ludzi. Może by za nią poszli?
- Cóż obawiam się, że moja akcja przed otwarciem włazu skreśliła ten plan.
- No cóż, chyba będę musiał użyć swojego wrodzonego daru przekonywania.- Powiedział z dumą w głosie. Cóż mnie to nie przekonywało.
- Ty i dar przekonywania? Jak wtedy, gdy próbowałeś przekonać nauczycielkę z matematyki, żeby przeniosła nam sprawdzian i byłeś na tyle wkurzający, że zrobiła nam karną kartkówkę? Nie dzięki.- Spojrzałam na niego jak na idiotę.
- Dalej mi to będziesz wypominać?
- Tak, bo przez Ciebie dostałam jedynkę cymbale! Ale niestety z tą Kat możesz mieć rację. Wątpię, że to się uda, ale trzeba spróbować.- Gdy tylko Mark to usłyszał, zrobił wielce zaskoczoną minę.
- Ja nie wierzę! Clary Fairchild przyznała mi rację.
- Cóż czasem powiesz coś mądrego.- Odparłam z uśmiechem na ustach.- To co idziemy?
- Ej no nie bądź taka. Ty sobie pooglądałaś widoki. Daj teraz pooglądać mi.
- W porządku.- I tak jeszcze siedzieliśmy prawie w całkowitej ciszy przez dłuższy czas.

***
Cześć wszystkim.
Witam Was w pierwszym rozdziale tego opowiadania. Nie wiem ile osób zostało ze mną od czasu prologu, mam nadzieje, że wszyscy. ale zdaje sobie sprawę, że nie jest łatwo czekać miesiąc na kolejny rozdział.
Mam nadzieję, że Wam się podobało i cóż, do zobaczenia w kolejnym rozdziale.
Pozdrawiam gorąco, Dankomen. 

niedziela, 31 maja 2020

Prolog

   Wielka wojna nuklearna zniszczyła nasz dom, Ziemie.
   Tak naprawdę to nikt nie wiedział, dlaczego ta się właściwie stało. Nie było żadnego wypowiedzenia wojny, a przynajmniej żadne media o tym nic nie wspominały. Ot, tak każdy kraj świata, który miał do dyspozycji cokolwiek, co mgło wystrzelić na dłuższe odległości i spowodować wybuch, odpalił to prawie w jednym momencie. Kilka godzin później wszystko, co żyło na ziemi — no może oprócz robaków — nie żyło.
   Szczęśliwie dla ludzkości w tamtym czasie wiele państw miało już swoje większe lub mniejsze stacje kosmiczne. Było ich dokładnie dwadzieścia, a w sumie pracowało na nich około półtora tysiąca ludzi. Tyle zostało z populacji liczącej siedem miliardów osób . Obiekty krajów anglojęzycznych postanowiły połączyć się jako pierwsze, widząc w tej operacji większe szanse na przeżycie. To samo zrobiły stacje europejskie i azjatyckie, łącząc się w dwie potężne jednostki.
   Po krótkim okresie negocjacji i planowania dowódcy wszystkich trzech mega-stacji uznali, że nie tylko razem będą mogli przetrwać tyle lat w kosmosie. Ze słów szybko przeszli do czynów i już kilka dni później stworzono największe cudo techniki, inżynierii oraz dyplomacji w historii ludzkości. Wielka maszyna i zarazem wspólnota nazwana na cześć tego sojuszu "Przymierzem".
   Na niej rasa ludzka miała przetrwać około dwustu pięćdziesięciu lat, tyle wedle kalkulacji amerykańskich naukowców miało zająć środowisku na Ziemi dojście do momentu, w którym będzie ona zdatna do życia, bez skutków ubocznych promieniowania.
I takim sposobem jesteśmy w miejscu, w którym jesteśmy. Sto pięćdziesiąt cztery lata w tej cholernej, wielkiej, ciągle psującej się, głośnej i nudnej puszcze. Nazywam się Clary Fairchild i wyjaśnijmy sobie od razu, nie jestem tą sławną Clarissą Adel Fairchild, o której zapewne pomyśleliście. Jestem już chyba siódmym pokoleniem jej potomków, a jedyne co mnie z nią łączy to rasa Nocnych Łowców, imię i nazwisko. Z tym imieniem, to w sumie też tak nie do końca, ponieważ moje PEŁNE imię to Clary Sabine Fairchild.i mam siedemnaście lat i osiem miesięcy.
   A właśnie, bym zapomniała. Nie wspomniałam, skąd na Przymierzu wzięli się Nocni Łowcy. Otóż odkąd pierwsze misje kosmiczne zaczynały tworzyć swoje stacje, Clave, czyli taki nasz mini rząd, postanowiło wysyłać na nie przedstawicieli największych rodów Nefilim, aby tam żyli i pracowali wspólnie z Przyziemnymi, jednocześnie ich chroniąc. Nie mieli oni dużo pracy, jeśli chodzi o ochronę, ponieważ jak się okazało, metalowe ściany stacji uniemożliwiały teleportacje demonów, więc jedyne niebezpieczeństwo przeniknięcia tych stworzeń na pokłady, były wymiany załóg.
   Po połączeniu odnalezienie i zabicie pozostałej resztki demonów to była kwestia kilku tygodni. Gdy ostatni zmiennokształtny został odesłany do swojego wymiaru, Nocni Łowcy szybko zaaklimatyzowali się w nowych realiach. Już nie byli nie wiadomo jak wyjątkowi, bo stracili możliwość robienia tego, co czyniło ich wyjątkowymi, czyli chronienia Przyziemnych przed całym Światem Cienia. Stali się tak właściwie tymi, których mieli bronić, żyjąc i pracują razem ze zwykłymi ludźmi. Jasne, dalej uczono run, demonologii, władania bronią, ale głównie z myślą o tym, że kiedyś mieliśmy wrócić na Ziemię i możliwe, że by nam się to wszystko przydało.
   Tyle historii. Trochę o mnie, a właściwie o mojej rodzinie. Moja mama — Adele Faichild — jest jedną z najważniejszych osób na Przymierzu. Nie dość, że jest zastępcą prezydenta, to na dodatek jest najlepszym lekarzem i dyrektorem ambulatorium. Jest to o tyle fajne, że mogła, ją często podpatrywać podczas pracy, a z czasem nawet zaczęłam asystować jej podczas operacji. Tata nazywa się Malcolm Fairchild i jest szefem mechaników, przez co często go nie ma w domu, bo jak mówiłam, aktualnie ta staj to psująca się kupa złomu. Pozycja moich rodziców w strukturach Przymierza jest dla naszej rodziny przydatna i to jest fakt, bo łatwiej nam czasami o jakieś towary i tak sprawy, ale dla mnie osobiście przynosi to również niepożądane efekty. Każdy wie, jak dzieciaki reagują na swoich rówieśników w sytuacji lepszej od nich prawda? No właśnie. Przez to, jak wysoko w hierarchii znajduje się moja rodzina, nie raz doświadczałam niezbyt miłych komentarzy i zachowań ze strony kolegów i koleżanek ze szkoły. A kim ja jestem? No cóż, od pewnego czasu jestem...
- Więzień 114, proszę stanąć przodem do tylnej ściany.- No właśnie, od kilku miesięcy mieszkam w stacji więziennej na Przymierzu. Dlaczego? To bardzo proste. Tutaj robi się wszystko, aby zmniejszyć populację, ponieważ aktualny stan zamieszkania to około trzy tysiące osób, a jest to stanowczo za dużo. Tak więc za każde przestępstwo masz pewność, że zginiesz wypluty w otchłań kosmosu. Żeby stworzyć jakieś pozory humanitarności, osoby poniżej osiemnastego roku życia są więzione i w zależności od popełnionego wykroczenia po jakimś czasie wypuszczane, albo siedzą w celi do pełnoletności i wtedy następuje egzekucja.
   W moim przypadku było o tyle źle, że popełniłam chyba najgorsze przestępstwo, jakie mogłam — żyłam. Bardziej precyzyjnie — zostałam urodzona jako drugie dziecko w rodzinie, co jest u nas kategorycznie zabronione. Gdy to się stanie, to obaj rodzice „lecą” w kosmos, a dziecko, zostaje wtrącone do więzienia, chociaż nie jest niczemu winne. Jak więc się stało, że moja rodzina żyje, a ja jestem w celi od niedawna? Całkiem proste, przez ich pozycje. Uznano, że ich umiejętności i wiedza są zbyt ważne, aby przepadły, więc żyją. Z tego samego powodu przez tyle lat byłam wolna. Mama coś porobiła w papierach po porodzie i wyszło na to, że byłam jej siostrzenicą, a ona siostry nie miała. Dalej się zastanawiam, jak to wyszło na jaw, pewnie mam zaszła za skórę jakiemuś lekarzowi, który taką informację wypuścił, a ona, aby uniknąć skandalu, postanowiła umieścić mnie za kratami.
   Podsumowując, tak naprawdę oni popełnili przestępstwo i nic im się nie stanie, a ja jestem w więzieniu i zginę za nic.
- Więzień 114, ręce na głowę.- Wierzcie mi lub nie, ale tutaj nikt nie sprzeciwia się strażnikom. Każdy wie, że lepiej zrobić to, co mówią, niż oberwać elektryczną pałką. Tylko mi coś tu nie pasowało.
- Zaraz, panowie, przecież nie mam jeszcze osiemnastu. Zostało mi kilka miesięcy.

- Milcz, ręce na głowę\na głowę.- Usłyszałam ten koszmarny dźwięk przepływającego prądu, co skutecznie odcięło moje buntownicze zapały i już robiłam dokładnie wszystko o co „prosili”, no może oprócz jednego.- Wiezień 114, zdejmij zegarek z ręki.- To było coś, czego nie było szans, że wykonam. Dostałam go od dziadka, zanim umarł i nie było mowy, abym go oddała.
- Nie. Tego nie zrobię, za nic.- Jednemu ze strażników się ta odpowiedź chyba nie podobał, bo podszedł do mnie i chciał sam go ściągnąć. Ja jak to ja, nie poddałam się, tylko wyrwałam i chciałam uciec. Niestety drugi z nich mnie złapał, w tym momencie błam gotowa na przejście prądu przez moje ciało.
- Panowie przestańcie, proszę. Dam sobie radę.- Usłyszałam głos osoby, która wtrąciła mnie do więzienia.
- Mama?
- Możecie iść. - Strażnicy kiwnęli łowami i wyszli z pomieszczenia.
- Mamo, o co chodzi? Przecież do pełnoletniości mam jeszcze czas.
- Clary, nie musisz się obawiać, nie idziesz na egzekucje.- Powiedziała spokojnie, jakby nic się nie działo.
- Więc po co chcieli mnie zabrać?- Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, w końcu na Przymierzu coś takiego jak ułaskawienie nie wchodzi w grę.
- Chodź ze mną.- Ruszyłam w stronę drzwi do celi.- Spójrz.- W więzieniu było straszne zamieszanie. Młodzi więźniowie byli wyprowadzani, każdy dostawał plecak i był kierowany w tę samą stronę.
- Dobra, powiedz mi, co się dzieje, bo zaczyna mnie to wszystko przerażać.- Zaczęłam lekko panikować. Nie miałam żadnych informacji, a w takich sytuacjach zawsze się stresuje. Mama wzięła moją w dłonie i spojrzała mi w oczy.
- Clary, wszyscy młodociani więźniowie, sto pięćdziesiąt osób zostają wysłani na Ziemię. Wracacie do domu.- W jej oczach był entuzjazm pełną gębą. W moich zapewne jeszcze większe przerażenie i panika. Bo tak się właśnie czułam.
- I Ty mi mówisz, że mam się nie obawiać? Przecież to jest aktualnie gorsza opcja od wylecenia w kosmos!- Już prawie krzyczałam, nie ze złości, tylko ze strachu.- Jeszcze najmniej sto lat powinniśmy tu siedzieć.
- Obliczenia były błędne. Wedle naszych wskaźników na Ziemi promieniowanie spadło do poziomu umożliwiającego przeżycie.- Powiedziała to z takim przekonaniem, że prawie jej uwierzyłam.- Jesteście swego rodzaju misją ekspedycyjną. Dzięki Wam będziemy wiedzieć, czy rzeczywiście możemy wrócić na naszą planetę.- Nic nie odpowiedziałam, nie chciałam się kłócić, chociaż byłam zła, bo wiedziałam, że wysyłają nas na śmierć i mają gdzieś, co z nami będzie. Mama, widząc mój brak ochoty na rozmowę, kontynuowała.- Clary, wystaw rękę.- Robiłam to, co kazała. Założyła mi metalową bransoletę. Spojrzałam na nią z zapytaniem w oczach.- Dzięki nim będziemy mogli obserwować Wasze parametry życiowe.- Następnego zdania nie chciała chyba wypowiadać, bo jej wyraz twarzy znacznie posmutniał.- Weź plecak, są w nim najpotrzebniejsze rzeczy do przetrwania, plus dla Ciebie i innych więźniów Nocnych Łowców po steli i sztylecie serafickim.
- Po co nam one?- Odezwałam się pierwszy raz od dłuższego czasu.
- Nie wiemy, jak ma się sytuacja z demonami na Ziemi. Może ją zostawiły przez brak celów, ale mogą ich też być tysiące. Jest Was dziesięciu, musicie robić to, co Wasi przodkowie, bronić tych, którzy siebie obronić nie mogą.
- Pani dyrektor, już czas.- Usłyszałyśmy głos jednego ze strażników.
- Dobrze.- Odpowiedziała mama.- Clary dołącz do reszty.-Powiedziała bez uczuciowo, czyli jak każdy dobry polityk. Kiwnęłam głową, wzięłam plecak na ramie i ruszyłam, ale w ostatniej chwili zostałam objęta, przez jej ramiona.- Przepraszam córciu, nigdy nie chciała, żeby tak się stało.- Mówiła z wielkim smutkiem w głosie, a na ramieniu poczułam wilgoć, uświadomiłam sobie, że ona płacze i w tym momencie napłynęły mi do oczu łzy, które jednak szybko przepędziłam.- Uważaj na siebie, na innych i niech Razjel ma Was wszystkich w opiece.- Razjel, to był stwórca Nocnych Łowców, naszych przodków był kimś jak Bóg dla chrześcijan, choć oficjalnie byli oni ateistami. Zdziwiło mnie, że mam użyła jego imienia, ponieważ nikt tego nie robił od dziesiątek lat. Oderwała się ode mnie i odsunęła się w bok, abym mogła przejść.
   Dołączyłam do reszty więźniów. Strażnicy poprowadzili nas do wahadłowca i usadowili w wyznaczonych miejscach. Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca i się zapieli, zamknięto właz i już po chwili poczuliśmy szarpnięcie, które oznaczało odłączenie się od Przymierza.
   Ziemio, nadchodzimy.

***

Witam wszystkich w prologu mojego opowiadania. Wiem, że wyszedł strasznie długi, ale chciałem dokładnie wszystko wyjaśnić, żeby nie było jakiś większych niewiadomych. Włożyłem w tę część wiele wysiłku i czasu, więc mam nadzieje, że spodobało Wam się to, co przeczytaliście i zostaniecie ze mną na dłużej.

Jeżeli ktoś ma jakieś uwagi, zachęcam do komentowania.

Pozdrawiam gorąco, Dankomen.

sobota, 30 maja 2020

Opis opowiadania.

Rok 2046
 Wszystkie kraje na Ziemi zaczęły odpalać dostępne u siebie pociski balistyczne.
Największe zniszczenia siały bomby atomowe, które wyniszczyły i napromieniowały całą planetę. Jeżeli ktoś nie zginął od fal uderzeniowych, to w kilka dni wykończyło go promieniowanie.
Jedynymi przetrwałymi wojnę nuklearną, byli ludzie pracujący w dwudziestu stacjach kosmicznych, na których zostali zmuszeni mieszkać przez wiele następnych lat.

Dziesiątki lat po tych strasznych wydarzeniach, nadarza się okazja, na powrót na ojczystą planetę, ale nikt nie ma pewności, czy na pewno da się na niej żyć.
Władza stacji postanawia wysłać ekspedycję na Ziemię.
Kto zostanie wysłany?
Czy marzenie kilku pokoleń ludzi się spełni i na Ziemi da się żyć?
Czy będą mogli powrócić do swojego domu?
A może nadzieje okażą się zgubne i wszyscy uczestnicy wyprawy zginą zaraz po zejściu na ląd?